![]() | |
| Kamil Czepiel - gdy łza się perli |
sobota, 17 września 2011
V ETAP: Gdy łza się perli
O godz. 18 zakończy się bieżący etap konkursu, a już teraz rozpoczynamy kolejną odsłonę, która potrwa do następnego sobotniego wieczoru (godz. 18). Tym razem wstawiam zdjęcie bez komentarza, powodem jest brak czasu. Okazuje się też, że czasem blog strajkuje i nie pozwala wstawiać komentarzy, w takim przypadku (dziś przytrafiło się to Judit) proszę o przysyłanie odpowiedzi na adres: kamilczepiel@gmail.com
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Jest wiele takich chwil, o których myślę z utęsknieniem, których powrotu bym pragnęła i które na trwałe wpisały się w moją pamięć. Gdybym musiała dokonać wyboru, to postawiłabym na pewien kwietniowy dzień, podczas którego brałam udział w pielgrzymce maturzystów na Jasną Górę w Częstochowie. Urzekł mnie nie tylko piękny Kościół, ale przede wszystkim atmosfera tego dnia. Ponad pół tysiąca młodych ludzi w jednym miejscu i o jednym czasie, choć każdy z nich pojawił się w sobie tylko znanym celu. Ja przyjechałam tam pomodlić się nie tylko o szczęśliwie zdaną maturę, ale także, a właściwie przede wszystkim o prawdziwą miłość i szczęśliwe życie. Podczas pielgrzymki wspólnie śpiewaliśmy wspaniałe, podniosłe, choć napisane prostymi słowami piosenki. Mimo nieprzespanej w autobusie nocy i zmęczenia czułam się dobrze, fajnie, miło. Czułam, ze jestem wśród ludzi zjednoczonych w pewnym celu. Zespół muzyków, który dyrygował naszym śpiewem był naprawdę niesamowity. Jestem osobą wrażliwą i łatwo się wzruszam, ale nie przypuszczałam, że wspólny śpiew wzbudzi we mnie łzy, które co i rusz musiałam powstrzymywać, nie chcąc rozpłakać się przy wszystkich. Nie chciałam być jedyną, która płakała. Musiałam wkładać naprawdę duży wysiłek, by się do końca nie rozkleić. Chwilami milkłam, nie mogąc śpiewać, bo to jeszcze bardziej nakręcało tą falę wzruszenia.
OdpowiedzUsuńPo przerwie udaliśmy się na msze świętą, na której znowu powtórzył się powyższy scenariusz. Myślałam, że po wysłuchaniu tak wielu niedzielnych kazań będę potrafiła podejść i do tego z dystansem, ale nie udało mi się. Co chwila musiałam skupiać się na tym, by z moich oczu nie popłynęły łzy. Tak naprawdę wstydziłam się tego, że tak właśnie przeżywam tę chwilę, nie chciałam się odsłaniać przed innymi, obnażać swoich uczuć. Uważałam się za osobę dość wierzącą, ale to co przeżyłam w tamtym dniu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jeszcze nigdy nie doświadczyłam czegoś tak mocnego, pięknego i głębokiego. Ogarnęło mnie całkowite wzruszenie, które nie potrafiłam, ale i nie chciałam się pozbyć. To poczucie wspólnoty dało mi siłę, wiarę i nadzieję, że będzie lepiej. Czułam, że modlitwa o dobrą, a może lepszą przyszłość to nasza wspólna sprawa, tych wszystkich maturzystów, którzy poświęcili swój czas i włożyli w tą pielgrzymkę najszczersze uczucia. I nie miało znaczenia to, jak głęboko każdy z nas to przeżył. Liczył się ten impuls. Wyjechałam z Jasnej Góry z przekonaniem, że choćby nie wiem jak potoczył się mój los, to było warto być tam, zobaczyć, poczuć. Tych wspomnień nikt mi już nie odbierze. Chciałabym jeszcze raz doświadczyć tej niezwykłej atmosfery, powrócić do niej i zgłębić ją... Poczuć perlące się łzy, niecierpliwe strząsane z powiek, jakby z igiełką wstydu, zażenowania, a jednocześnie radości. Radości, że jeszcze nie przestałam być twarda jak skała...
anulka2607_18@tlen.pl
***
OdpowiedzUsuńNie, ja nie płaczę,
Tylko oczy mi się pocą...
Śmieję się przez palce,
Ale po co...
Na sosnowe igły
Nanizałam pereł sznur.
Zerwały się, lecą,
Szur...szur...szur...
Łez ulewa
Śpiewa.
Ech...
Śmiech.
***
Dedykuję Małgorzacie, której imię oznacza perłę,
- aby częstszy od łez był perlisty śmiech.
***
agn.grabowska@autograf.pl
Pierwszy lipca, niedziela. Właśnie świt pokrył drobnymi łzami trawę. Specjalnie zasianą, wypielęgnowaną. Równo przycięte źdźbła, jeden koło drugiego, zwarci w szeregach, czekają. Na każdym maleńka kropla, która przypomina, że właśnie nadszedł wielki dzień. TEN wielki dzień. Krótkie źdźbła czują tę atmosferę, one także są podniecone, to one będą dziś bohaterami. Stoczy się bój. Niektóre z nich zginą – to pewne. Niektóre stracą swą urodę. Ale warto się poświęcić. Jeszcze tylko kilka godzin i wszystko stanie się jasne. Pierwszy lipca, czy ustanowią dniem wolnym od pracy? Wszystko zależy od pracy zespołu, składającego się z dwudziestu dwóch nóg i dwóch rąk – najważniejsza jest harmonia.
OdpowiedzUsuńEmocje buchają co rusz niczym wulkany. Nikt nie śpi – czuwamy. Zaklinamy, błagamy, mamy zdrętwiałe kciuki – jeszcze chwila, jeszcze jeden moment.
Pierwszy lipca, dwa tysiące dwunastego, niedziela, 20:45. Pierwszy gwizdek. Arbiter główny rozpoczyna wielki finał. Zmierzą się dwaj odwieczni rywale: Polska – ta, która od wieków wciąż cierpi, „Chrystus narodów” ma szansę wyrównać rachunki i Niemcy, kraj z drobnym wąsikiem, ich czarno-czerwony obraz, który w sobie nosimy. Zamiast „Bogurodzicy” grają Mazurka. Trzydzieści osiem milionów par oczu szkli się na wdechu. Wszyscy patrzą, nikt nie śmie odwrócić spojrzenia. Zaczęło się…
Tyle przygotowań, by przez półtorej godziny czuć się jak w ekstazie, by na końcu wybuchnąć. Staruszkowie zapisali daty w kalendarzu, rysując nierówne koło drżącymi rękami, by nie zapomnieć – oto historia. Lud pracujący zapewnił sobie wolne, urlopy, zwolnienia na cały tydzień. Trzeba świętować. Ten jeden raz w życiu. Młodzież zwalniana ze szkół, by szykować transparenty, by wyprać białe koszulki i zrobić zapasy w lodówce. Dzieci, nieświadome do końca ekscytacji starszych, uczą się pilnie patriotycznych wierszyków. Z najniższych klas dają się słyszeć te proste słowa, wypowiadane unisono z dumą, potężnie:
Kto ty jesteś? — Polak mały.
Jaki znak twój? — Orzeł biały.
Gdzie ty mieszkasz? — Między swemi.
W jakim kraju? — W polskiej ziemi.
Czym ta ziemia? — Mą ojczyzną.
Czym zdobyta? — Krwią i blizną.
Czy ją kochasz? — Kocham szczerze.
A w co wierzysz? — W Polskę wierzę.
Coś ty dla niej? — Wdzięczne dziecię.
Coś jej winien? — Oddać życie.
A małe szkraby cieszą się wolnością, dziś jest ich święto, rodzice niczego nie zabraniają. I czekoladkę dadzą, i cukiereczka, i pod stół można wejść, i wazon potłuc…
I oto charakterystyczny gwizdek. To sędzia, kończy pierwszą połowę meczu. Remis. Bez bramek. Napięcie w kraju bociana i ziemniaków sięga już szczytu. Jeszcze trzy kwadranse. To dokładnie tyle, ile potrzeba było czasu ekipie techników na zamontowanie wielkiego telebimu na głównym placu. Potężna konstrukcja, ciężka, ogromna, wspierana żelaznymi prętami, z milionem śrubek, które nie zdają sobie sprawy z powagi ich zadania. A wszystko po to, by Kijów był na wyciągnięcie ręki, by można było pogłaskać swojego ulubieńca, by można było zobaczyć, jak wreszcie osiągamy szczyt, najwyższy szczyt Europy.
Druga połowa. Nasz naród ma wytrzymałe kończyny dolne – wszyscy stoimy, niemal na baczność, czekamy, wierzymy. Płaczemy. I nie wiadomo już, czy to łzy szczęścia czy strachu, że to szczęście nam umyka. Nie dość, że i tak jest już na Ukrainie, to z każdą minutą staje się bledsze. Nerwy, grymasy wykrzywiające usta, deformujące twarze – i znów winny jest sędzia. Ileż ten człowiek musi na siebie przyjąć ciosów. A o ilu nie wie, że mu się należą! Pozostał kwadrans. Czy nam się uda? Trener Smuda mówił, że wierzy w swoich chłopaków. Atmosfera coraz bardziej gorąca. Trzysta sekund – będzie dogrywka… Stoimy, nasze palce bieleją zaciskane, krzyczymy, milczymy, krzyczymy, milczymy – ale nikt nie zauważa tej powtarzalności. Minuta. Co można zrobić w minutę? Można zrobić kawę, jeśli mamy pod ręką wrzątek, otworzyć drzwi balkonowe, wyjść na taras i wrócić, można się zakochać i można się uśmiechnąć do świata. Można oszaleć – można!
cdn
kinga
kinguska_1985@o2.pl
Gooool! Piłka w bramce. Ktoś wygrał, nasi? Lewandowski. Uff, to nasi. Jesteśmy mistrzami?! Polały się łzy „czyste, rzęsiste” . Koniec. Radość, szał, szok, amok, szaleństwo – to mało, by opisać, co się tu dzieje. Zalało Polskę. Fajerwerki emocji, granaty uczuć, detonacja szczęścia!
OdpowiedzUsuńWszyscy jesteśmy braćmi, każdy z nas stał się kibicem, współodczuwamy naszą Polskość razem. Cały naród świętuje. Źdźbła ukraińskiej murawy wreszcie oddychają resztkami sił, ci mali bohaterowie, o których nikt nie pamięta, których nikt nie docenia.
Karnawał! Śpiewy, „tańce, hulanka, swawola”, łzy wzruszenie spływają, aż zapychają kanaliki łzowe. Słono w Polsce, oj słono. Wszyscy przeżywają na swój sposób, a te małe, biedne dzieci – widząc starszych braci, rodziców, sąsiadów i dziadków – zdezorientowane. Trzeba się cieszyć, myślą. Polska jest najlepsza, więc stają na baczność i recytują tak, jak pani ich nauczyła.
„Ktoś ty? - Polok mały tej.
Jaki znak twój? - Orzeł bioły tej.
Gdzie mieszkasz? - Miyndzy swoimi tej.
W jakim kraju? - W polskim dworze tej.
Czyj ten dwór? - Mojom ojczyznom.
Jak zdobytom? - Juchom i bliznom.
Czy jom kochosz? - Kochom szczerze.
A w co wierzysz? - W Polske wierze tej.
Coś ty dla nij? - Wdziynczny dzieciok,
Coś jej winien? - Oddeć życie.
Czy to w Nowym Targu, czy gdzieś w śląskim domu – dzieci tak, jak umiały najlepiej przeżywały radość:
Kim żeś jest? Polok mały.
Jaki znak twój? Łoreł bioły.
Kaj ty mieszkosz? Między swojimi.
W kerym kraju? Na polskim placu.
Czym tyn plac? Mojom ojczyznom.
Czym zdobyto? Krwiakom i szramom.
Czy jo pszajosz? Pszajom szczerze.
A w co wierzysz? W Polska wierze.
Coś ty do ni? Wdziynczy bajtel.
Coś ni winien? Łoddać życie.
A matki, i tak już do przesady wzruszone, ściskały swoje pociechy, dumne z latorośli. I takim sposobem, Polskę nawiedził kolejny potop. Potop 2012.
Informacja z ostatniej chwili:
W roku 2013 zanotowano niebywały wyż demograficzny. Tej wiosny urodziła się rekordowa liczba młodych obywateli Polski.
kinga
kinguska_1985@o2.pl
Poza konkursem.
OdpowiedzUsuńSosnowe drzazgi.
Rozpadała się tak samo jak deszcz na zewnątrz, ale ona bardziej we wnętrzu. Deszcz zacinał przed oczami i z oczu. To nic, że słońce usiłowało ją rozpromienić. Chciało wywołać tęczowy widok, za którym tęskniła. Tęskniła bardzo, a nawet bardziej za jego tęczówkami, które miały kolor nieba. Jej ulubiony kolor. Nie był rażący, ale potrafił porażać ciało i przeszywać niezwykle ekscytującym dreszczem. Tak bardzo chciała znów poczuć to, co wtedy, kiedy padał deszcz. Teraz jednak upadała na duchu i skraplała marzenia. W jej ciało wbijały się niewidzialne szpilki niemocy. Chciała być blisko i nie mogła. Nie mogła zatrzymać jego dłoni w swojej, nie mogła wtulić się w jego ramiona, nie mogła nawet dotknąć policzka, ale mogła produkować wodne kropelki, które tworzyły rzeki rozpaczliwego wołania o jeden mały rzut oka w jej stronę. Rzucała się i miotała pomiędzy zapachem leśnym, a jego kuszącą cielesnością. Krople spadały nieustannie. Dzwoniły raz cicho, a raz głośno. Niektóre ocierała pospiesznie, by dać miejsce innym, bo z każdą myślą tworzyły się nowe. Marzyła by odwodnić się całkowicie i spłynąć wraz z deszczem do ścieków miejskiej kanalizacji, ale to było tak samo nierealne jak on przy jej boku. Musiała trzymać się kurczowych zasad , które wywoływały mdłości i żal do wszystkiego co je tworzy. I jeszcze ta myśl, że tak być musi. Bo przecież to niedorzeczne, by było inaczej. Wiedziała, że to są jego myśli, którym nawet się nie dziwiła, ale… wsłuchana w śpiew Marka Grechuty perliła się jeszcze bardziej niż świat poetyckich przekazów.
Krople dzwoniły melodyjne plim - plum - plam, plim – plum – plam, a w duszy słyszała on jest tam, on jest tam. Był, istniał, ale nienamacalnie. Jej mokre policzki były jak mapa dla zagubionych dłoni. Raz po raz ocierała pospiesznie brodę, bo łoskot perłowych szkiełek był nie do zniesienia. Płakała wraz z pogodą, której też było żal, że zieleń musi zmienić barwę na brązową.
Wyciągała mokre dłonie w pustkę i czuła kolejne ukłucia przeszywającej na wskroś samotnej wędrówki donikąd.
Ilema